Franciszek Pantoł z Bartkówki zajmował się kowalstwem. O tym ginącym zawodzie wiedział wszystko i chętnie o nim opowiadał. Szczególnie lubił odtwarzać historię rodzinnej kuźni.
Wybudował ją w 1928 roku, z wiatrołomów smrekowych, jego ojciec. W tym czasie był on we wsi nie lada figurą, bo miał powszechnie szanowany fach. Inna sprawa, że pracował tylko zimą, ponieważ latem musiał iść na odrobek.
Robota była ciężka, ale "miał do niej serce i smykałkę". Wszystko było dobrze, aż do wojny, bo wtedy to zaczęła się burzliwa historia kuźni.
W 1940 roku Sowieci wywieźli całą rodzinę Pantołów za granicę.
Tam przebywali na Wołyniu prawie trzy lata. To właśnie w tym miejscu, na obcej ziemi urodził się Franciszek.
W międzyczasie Rosjanie "dobrali się" do pozostawionej kuźni. Rozebrali ją i postawili na nowo w Dąbrówce. W 1943 roku wysiedleńcy wrócili do częściowo spalonej, rodzinnej Bartkowki.
Dzięki zabiegom ojca Franciszka kuźnię udało się odzyskać i postawić na dawnym miejscu. Stoi tu zresztą do dziś.
Spokój nie trwał długo, bo na Bartkówkę napadli Banderowcy i trzeba było uciekac do Harty. Gdy się uspokoiło, rodzina wróciła i zamieszkała w ocalałej z pożogi kużni.
Pięcioosobowa rodzina zamieszkała na dziesięciu metrach kwadratowych.
Po pewnym czasie ojciec Franciszka wybudował dom. Mijały lata. Dzieci rosły i wkrótce najstarszy z rodzeństwa, Franciszek zaczął pomagać w robocie.
Szybko nauczył się kowalskiego rzemiosła, zdał egzaminy czeladnicze, a resztę kwalifikacji zdobył w wojsku. Służył na granicy niemieckiej w Krośnie Odrzańskim i Słubicach, gdzie kuł konie.
W wojsku docenili umiejętności Franciszka, dali mu nawet nagrodę. Po odbyciu służby wojskowej, wrócił do rodziny i przejął ojcowiznę. Robił wszystko, ale najlepszy był w "pługach".
W zimę stanu wojennego wykonał ich 45 sztuk i nie miał ani jednej reklamacji.
Dzisiaj kuźnia jest w doskonałym stanie. Przetrwa zapewne jeszcze dlugie lata, a ma ich już 76.
Raz przyjechał konserwator zabytków i powiedział, że w całym województwie takiej nie ma.
Osobne miejsce należy się duszy kuźni, a jest nią ogromny miech. Wystarczy powiedzieć, że do jego pokrycia zużyto skórę z dwóch byków. Przyklejono ją do żelaza zwykłym ciastem, a trzyma do dziś.
Gdy zmarły już Franciszek poruszał dźwignią i wielkie płuca napełniały się powietrzem, miało się wrażenie, że stara kuźnia odżywa, a wśród smolnych i poczerniałych desek zabiło serce.
Barbara Pantoł. Dynowinka nr 10/112. grudzień 2004.